Mam w kącikach oczu zalążek łez – już piąty raz w internet wjeżdża Wielka Gala Lavocado. Najbardziej koszerny i najciekawszy gamingowy plebiscyt roku. Zobaczcie ile inicjatyw, stron, blogów, vlogów i innych “super pomysłów” zdążyło zdechnąć przez ten czas. A my? A my raz częściej, raz rzadziej, ale wciąż wykonujemy kroki przed siebie. Wybór zwycięzców był wyjątkowo trudny, bo 2021 raczej nie był rokiem wielkich przebojów; jednakże gier na wysokim, niemal równym poziomie mieliśmy cały wagon. Hype Train, który go przewiózł przez poprzednie dwanaście miesięcy, pokonał ogromne przeciwności nim dotarł na stację końcową. Czasem z bólem, czasem zmieniając do ostatniej chwili wyróżnienia, wybrane zostały produkcje, którym z pewnością się to należało. Przygotujcie sobie coś ciepłego i przekonajcie się co było najlepsze w 2021. Przecież wiecie, że Lavo można zaufać:
Największa przygoda: Monster Hunter Rise
Seria Monster Hunter jest stale ewoluującym arcydziełem. Nie zawsze są to ewolucje w dobrą stronę, ale ostatnie lata to zdecydowanie zastrzyk świetnych decyzji. Po MonHun World i Stories, które w końcu oplotły gęsią szyję Zachodu, Rise jest niczym ładowany przez całą rundę cios specjalny. To nowe, niemal perfekcyjne połączenie charakterystycznego dla MonHuna eksperymentowania i grzebania w swoim ekwipunku z wyreżyserowaniem historii i pokierowaniem gracza ku przygodzie. Nie zawsze gry z silną in-your-face narracją zasługują tę nagrodę – czasem wystarczy odpowiednio żywy i wiarygodny świat. A ten w cyklu Capcomu bez wysiłku zawstydza wyspę z Parku Jurajskiego i avatarowe cuda Jamesa Camerona.
Najlepsza fabuła: Gnosia
Gnosia jest fantastycznie złożoną grą. Kiedy chce się ją komuś szybko wytłumaczyć to wychodzi na to, że to kolejna detektywistyczna pętla. Gdy odpalimy ten tytuł, okazuje się jednak, że to ósmy cud przygodówek – nawet w erze, w której wszyscy (słusznie) kłaniamy się Disco Elysium. Każda rozgrywka jest dynamiczna (ok. 10 minut), wspaniale zróżnicowana i podsuwa nam tyle unikalnych decyzji do podjęcia, że stanowi zupełną odwrotność tego co myśli się o visual noveleach (“nudne klikadło”; “pseudogra w czytanie tekstu”). Gnosia stale rozbudowuje się i załamuje niczym wiązka światła. Nasze myśli i wyobrażenia o tym co się dookoła nas dzieje są tu niczym pryzmat. Zasada jest prosta: jesteś na statku kosmicznym, z Tobą jest X osób i trzeba co chwilę głosować na to kto może być tytułową Gnosią – obcym bytem, który co noc zabija jedną osobę. Liczba konfiguracji, zmiennych i natężenie poetyckiej melodii snutej ponad naszymi głowami zawstydza konkurencję. Bez dwóch zdań to jeden z najśmielszych i najlepszych projektów dekady.
Największy sukces: Halo Infinite
343 Industries dostało wszystko, by zrobić w końcu dobre Halo. Od nauki opartej o odnawianie klasyków Bungie, przez lata poświęcone na 4 i 5, które kompletnie nie były dobrymi Halo (ale strzelankami niezłymi), udało się dojść do chwili, w której marka znów jest żywa. Zadecydowały o tym potężne plecy Microsoftu oparte o ścianę z niekończących się zasobów, ale fakt jest taki, że dzięki wydzieleniu multiplayera i zrobieniu z niego darmowej gry na Xboksach i PC wielkie Halo powróciło do czołówki growych serii, które wciąż się liczą. To, że grając w sieci czuje się to samo jak lata temu na X360 to największy możliwy komplement, jaki można grać grze z tego cyklu.
Człowiek roku: Travis Touchdown
Byłem poruszony graniem w No More Heroes 3. Bardzo prosta budowa gry i jej pusty świat nie zaburzyły tego, że samo obcowanie z Travisem wystarczy, by się dobrze bawić. Co prawda zbyt wiele się w nim nie zmieniło, jednak tyle lat po zakończeniu No More Heroes 2 znów zobaczyć tego brutalnego przygłupa w akcji to była czysta przyjemność. A to jak cudownie poradził sobie z inwazją obcych na naszą planetę, musiało zrobić z niego człowieka roku.
Gra zbyt piękna: Returnal
Połączenie terminów “exclusive”, “tylko na nową generację” i “nowa marka” sprawiają, że miękną mi kolana. Takie to piękne i takie rzadkie. Returnal ma w sobie jeszcze więcej argumentów ku temu, by głosić dobrą nowinę. Wygląda, brzmi i współpracuje z DualSense wręcz cudownie. Mrok i to jak zabójcza jest planeta Atropos to coś zupełnie świeżutkiego w świecie AAA. Takiego miksu akcji, horroru i bullethella, zaklętego w pętlę śmierci, jeszcze nie mieliśmy. Cudo.
Gra bardzo potrzebna: Fuga: Melodies of Steel
Wszystko, co robi CyberConnect2 należy naświetlać i promować (analogicznie jak z Vanillavare), a dzięki ich Fuga: Melodies of Steel możemy sobie przypomnieć ile jeszcze ciekawych rozwiązań da się wkręcić do turowego RPG-a. Zarządzanie drużyną, mocno taktyczne starcia i sporo swobody przy zwiedzaniu świata robią z tego tytułu jeden z najcichszych i największych hitów roku. Dzieciaki kierujące ogromnym magicznym czołgiem, wyzwalające kraj przypominający Francję z czasów drugiej Wojny Światowej, to wyjątkowa grupa postaci. Dzięki nim Fuga to nie tylko oryginalna turówka, ale i historia, którą możemy odbierać w stylu przypominającym łyknięcie nowego sezonu ciepłego, pełnego emocji i walki dobra ze złem anime.
Techniczny debeściak: Ratchet & Clank Rift Apart
Nowa generacja konsol prezentowana była superszybkimi dyskami SSD – zwłaszcza PS5. Stagnacja kreatywna na rynku przypomina jednak niezdarnego słonia, którego na swą stronę próbuje przesunąć dwóch trenerów personalnych, ale ten robi kiedy chce małe kroczki w bok tylko po to, by zaraz wrócić do pierwotnej pozycji (podśmiechując się przy tym pod trąbą “hue hue, ruszam się”). Przez to blokowanie tytułów tylko na next geny z mocy tych dysków nic nie wyszło. Tzn. gry ładują się szybciej, ale to tyle. Ratchet & Clank Rift Apart jest pierwszą produkcją, która postanowiła wypróbować nową technologię i zrobić z nią coś sensownego. Przeskakiwanie między levelami jest w tej grze czymś totalnie niespotykanym i niemożliwym w poprzednich latach, a już zwłaszcza przy jakości real-time’owej grafiki na poziomie filmu studia Dreamworks. Dzięki Insomniac, że chociaż wam się chciało, będę o tym pamiętać.
Największy powrót: Shin Megami Tensei V
Osiem lat dzieli od siebie „czyste” numerowane odsłony Shin Megami Tensei. W takim okresie niszowe serie często stają się tylko odległym wspomnieniem. Ale to nie działa na wielkie i potężne, satanistyczne i romantyczne, SMT. Omijając cały czas panowania generacji PS4 Atlus postępował ze znaną tylko sobie logiką, ale popłaciło się. V nie tylko wspaniale unowocześniło hardkorowy gameplay i zyskało piękną oprawę, ale i idealnie wpasowało się w bibliotekę Switcha. Jest to także najlepiej sprzedająca się odsłona serii, co tylko podkreśla jak udany był to comeback – nawet jeżeli, poprzez Personę, SMT nigdy nie zniknęło z naszych radarów (a różne spin-offy stale przypominały o istnieniu marki).
Najlepszy multiplayer: Halo Infinite
Gdy nie jesteś Bungie, ale umiesz (w końcu) zemulować strzelanie jak w grach Bungie i robisz to, w darmowej grze niezepsutej mikropłatnościami i dodatkami to wygrywasz tę nagrodę. Proste i czytelne. Grałem za darmo w Halo na Steam padem od PS4 i potrafię to docenić.
Nagroda za zdjęcia: Forza Horizon 5
Mam wiele do zarzucenia serii Forza Horizon, ale jej potencjał w trybie photo mode, zwłaszcza w odsłonie z numerkiem 5 to coś bezdyskusyjnego. Liczba opcji na ustawianie zdjęć i możliwość docenienia kunsztu, z jakim stworzono grafikę tego tytułu to naprawdę wybitna robota. Oczywiście, grom wyścigowym jest pod tym kątem łatwiej niż typowym przygodówkom, jednak w tym przypadku to zupełnie bez znaczenia. Meksyk wszystko zaczarował.
Niewykorzystany potencjał: Kena: Bridge of Spirits
Kena od początku była dla mnie produkcją podejrzaną, jednak sprawdzałem ją z dużą ciekawością. Przyznaję, że wygląda, brzmi i rusza się bajecznie – nie czułem i nie przeżyłem tu jednak niczego ciekawego. Gameplay nie dogonił świata, fabuła nawet nie próbowała, a było momentami tak pięknie i przyjemnie. Nie mam tu na myśli tego, że gatunkowość tej gry jest grzechem – to piękne wprowadzenie dla kogoś, kto od kilku lat nie miał kontaktu z żadnym action adventure – grzech stanowi jednak przechodzenie jej na autopilocie. Teoretycznie jest całkiem rozbudowana, a miałem wrażenie, że wszystko kończę z automatu, zawsze wychylając gałkę tam, gdzie trzeba. Na plus jednak należy zaliczyć to jak mała ekipa dała rade osiągnąć tak kompetentny produkt; gdyby ktoś planował remake Jak & Daxter to byliby to najlepsi ludzie, by się za niego wziąć (przy okazji nauczyliby się projektowania wyzwań w quasi-otwartych platformówkach). Gdyby tylko było tu trochę polotu i humoru, to byłaby to wręcz pozycja obowiązkowa. W tej formie nie jest.
Najbardziej przegapiona gra: Lost Judgment
Hej, pamiętacie jeszcze jakie dobre jest Judgement? A to, że nawet lepsze i bardziej przyjacielskie jest Lost Judgment też? Niby wszyscy dookoła zaczęli rozumieć, szanować i nadrabiać cykl Yakuza, ale jego nowe premiery wciąż nie lądują w tego typu zestawieniach. Przypominam jednak, że to rozbuchana fabularnie, łącząca akcję, RPG, dramat, komedię, wspaniałą reżyserię i miejskie życie produkcja, która świetnie brzmi oraz wygląda. Rozumiem nie poznać się na niszowej grze, bo ma trudne sterowanie, jest brzydka albo nie trzyma tempa, jednak Yakuza i jej bękarty to przecież zupełnie coś innego (tak, nawet mimo swoich przydługich wprowadzeń, proszę mi tu nie płakać).
Największy prezent dla graczy: No More Heroes 3
Tak abstrakcyjnie podanej chodzonej bijatyki opartej o pojedynki z kolejnymi bossami brakowało. Jestem fanem Travisa, jestem fanem Santa Destroy, jestem fanem gier, które potrafią umiejętnie nawiązywać do kultury, a nie tylko puszczać do nas oko z gracją morświna, który wskoczył na huśtawkę. Właśnie dlatego, mimo widocznej walki z budżetem, nie zwracam uwagi na to jak archaiczne są pewne składowe No More Heroes 3 tylko kąpię się w tym co jest w tej grze najlepsze i unikalne. Tu niespodzianka była za każdym rogiem.
Wielkie odkupienie: Guardians of the Galaxy
Jakie odkupienie może przynieść nowe IP? W dzisiejszym skomplikowanym, pewnym połączeń, świecie to relatywnie łatwe do wytłumaczenia. Po na wskroś nieudanym Marvel’s Avengers – robionym co prawda przez inną ekipę, ale na zasadzie wspólnego deala zawartego z Marvelem przez Square Enix – Guardians of the Galaxy udowodniło, że jednak można zrobić jeszcze prostą, przyjemną, akuratną grę akcji na licencji (wiem, Marvel Ultimate Alliance 3 już to pokazało, ale to trochę inna sytuacja) i sprawić ludziom radość. Tak jak niegdyś powstawały gry przy okazji premier filmowych – właśnie w tę uliczkę weszli Strażnicy Galaktyki i wspaniale odkupili winy, jakie od lat popełniały inne podobne im produkcje. Fajnie, że znaleziono środek między banalnym skokiem na kasę a superprodukcjami o rozmachu Arkham Knight czy Spider-Mana Insomniac. Uszanowanko.
Zaskoczenie roku: Persona 5 Strikers
Persona 5 wspaniale się rozrosła – Joker wylądował w Smash Brosach (czyli otrzymał największe wyróżnienie w branży), powstała część taneczna, powstała wersja Royal, a także… wersja Musou! I to jaka – najbardziej mięsna, smaczna i powiązana z pierwowzorem w historii wszystkich edycji Musou. Kto by pomyślał, że będziemy mogli zaznać jeszcze więcej Persony 5 i zrobić to na regułach gry akcji, nawet na Switchu. To przepiękny sequel, także jeden z najcichszych jeżeli chodzi o medialny szum przy grach tego pokroju (to akurat przykre). Warto też nadmienić, że Persona 5 Strikers tyle rzeczy robi dobrze dla obu serii, że zarówno P-Studio jak i Omega Force powinny zaczerpnąć z niej masę inspiracji do swych kolejnych produkcji. Prawdziwy kolos.
Najlepszy koleżka: Chris Redfield
Chris Redfield to nie jest zwykły koleżka, który umie strzelać, biegać i machać nożem. To pieprzona legenda i lepiej, żebyście go docenili. Resident Evil Village jest grą o wielu twarzach, naznaczoną developmentem w czasie covidu, jednak siła marki, którą reprezentuje ten pan, odczarowuje każdy błąd, wpadkę, czy płyciznę tej odsłony. Chris to gość, który od 1996 ładuje amunicję w zombie – jeżeli cokolwiek się stanie, chcesz go mieć po swojej stronie. Uwielbiam go.
Największa wpadka: GTA Trilogy: The Definitive Edition
Portowanie GTA 3, Vice City i San Andreas na kolejne platformy to oczywisty skok na kasę, bardzo logiczny i logiczne jest to, że takie rzeczy robi się z minimalnym nakładem prac. Rockstar jednak srogo przesadził, wydając na skompilowanie tej kolekcji jakieś 15 dolarów. To jeden z najdziwniejszych i najbardziej niepotrzebnych fakapów w branży, ale też taki który nie wyrządził absolutnie żadnej szkody gigantowi, który do niego dopuścił. Świadectwo naszych czasów.
Najlepsza kolekcja: Castlevania Advance Collection
Drodzy państwo, na samą myśl o Castlevania Advance Collection pośladki zaczynają klaskać. Nie tylko ze względu na jakość tych gier, które są zdecydowanie w czołówce swej serii i gatunku, ale i na to, że w końcu są powszechnie dostępne i tak ładnie spakietowane. Granie w nie na niepodświetlonym GBA bywało mocno problematyczne, podobnie zresztą jak sam zakup tych cartów, w krajach innych niż USA czy Japonia (i ew. Francja). Dlatego kłaniam się nisko najniżej przed takimi kolekcjami. Mamy tu same smaczki: Castlevania: Circle of the Moon (2001, GBA), Castlevania: Harmony of Dissonance (2002, GBA), Castlevania: Aria of Sorrow (2003, GBA) i dopełniający to wszystko creme de la creme Castlevania: Dracula X (1995, SNES). Aż palce oblizałem. Kto niby miałby to przebić?
Najlepsze odświeżenie: Nier Replicant
Spośród morza tytułów, które powinny odnieść sukces, ale zostały wrzucone w niszę, wciąż największym jest Nier. Tak cudne oszustwo, jakie na nas czekało w tej grze, próbującej przekonać nas, że jest tylko kolejnym action-rpg, nie zdarza się co roku, co dwa, albo osiem. Zabawy gatunkowe, twisty fabularne, magiczne budowle i przyszłość tak odległa, że wydaje się przeszłością… no i ta magiczna książka. Ta seria tylko generuje kolejne wzruszenia – pamietam jak krzyczałem z radości gdy pokazano Nier: Automatę, a prezent w postaci remake’u pierwszego Niera to więcej niż nam się należy. Wielka rzecz, poznanie jej wnosi dużo światła w duszę – jest jak mentalne siedzenie na plaży w Saint-Tropez.
A jednak im wyszło: Tales of Arise
Wiecie jak to jest z serią Tales – lata mijają, a wciąż jakieś nowe części wychodzą i nikt nie pamięta, która to która, o czym i w jakiej kolejności się ukazały. Tales of Arise przerwało ten cykl, stając się zwracającym na siebie uwagę, pięknym jRPG akcji, który w końcu odznaczył swe piętno w kalendarzu premier. Od czasu Vesperii, czyli od 2008 roku nie było tyle powodów, by doceniać, wspominać i po prostu grać w Talesy. Tu wszystko się zgadza, to doskonały entry point dla nowych w gatunku, pyszne comfort food dla znających serię, oraz produkcja, po którą sięga się z przyjemnością po ograniu tych wszystkich Final Fantasy, Dragon Questów, Person i Ysów.
Odkrycie roku: Fuga: Melodies of Steel
Zapowiedziana jeszcze w 2019 (a w sumie 2018) strategia CyberConnect2 na budowę stabilnej stajni tytułów opiera się o ich świat Little Tail Bronx (uniwersum, które stworzyły ich trzy wcześniejsze gry o antropomorficznych zwierzakach) – któremu nowy start dało właśnie Fuga: Melodies of Steel. Jest to dla mnie odkrycie roku nie ze względu na developera, na przygotowaną markę, na świadectwo śmiałego powrotu na świecznik. Chodzi o to jak ciekawie udało się podać miks strategii, RPG-a, visual novel i jak fantastycznie go zaprezentować. To naprawdę jest unikat.
Gra roku: Gnosia
To wspaniałe uczucie gdy masz wielkie oczekiwania co do gry, o której mało kto wie, że istnieje, a potem ona wychodzi i jest jeszcze lepsza. Gnosia była nisz-viralem jako jedna z tych perełek, które wyszły w Japonii i miały cień szansy na premierę po angielsku (podobnie jak 428: Shibuya Scramble). Na szczęście udało się do tego doprowadzić i 2021 w grach to dla mnie przede wszystkim święto związane z lokalizacją tego tytułu. Gnosia to forma życia, która włamuje się na nasz statek kosmiczny i przybiera kształt dowolnego członka załogi (sami też możemy nią być w niektórych runach). Jej poszukiwanie to podróż na skraje fabuły opowiadanej poprzez kolejne, powtarzane co chwila śledztwa, które udało się tak zróżnicować i tak wybitnie opisać, że są niezapomnianą przygodą. Totalnie nie czuć, że gramy w visual novel – otrzymaliśmy przeżycie, które trudno zaszufladkować. Jest tu dużo filozofii i fantastyki na poziomie Lema, ale też tyle campu i gamizmów, że uczucie interakcji, tajemnicy i bycia w centrum wydarzeń cały czas siedzi nam na kolanach. Wielka to sztuka i wielka gra, gra roku 2021 Lavocado.
cascad