Cześć, piszę o grach od 11 lat

Kilka chwil (ok, tygodni) temu przeżyłem moment rewelacji – zdałem sobie sprawę, że od 11 lat piszę teksty o grach. Przez ten czas wplątałem się w wiele przygód, zarwałem wiele nocy, nawiązałem co najmniej kilka wyjątkowych znajomości… zyskałem też kilkuosobową publikę, której szczerze dziękuję za to, że lubią czytać. Mógłbym jeszcze ciągnąć ten festiwal frazesów, w pewnym sensie to jednak wcale nie frazesy. Biorąc pod uwagę wykonywanie zawodu gamejourno, a raczej profesjonalizowanie się w tym kierunku, przez taki czas, prosto z dziury gdzieś w Polsce ośmielam się stwierdzić, że niezły ze mnie ananas. Albo bardziej nowocześnie – niezłe awokado. Chciałem to napisać na starcie, nim przejdziemy do bardziej „globalnych” myśli:

***

Jak wiele wniosków można wysunąć po ponad dekadzie robienia jednej rzeczy? Wiele. Choć oczywiście pisaniu o grach bliżej do hobby. Żeby mieć płynność finansową muszę robić inne rzeczy niż składać nocą literki, mimo to przez wiele miesięcy udawało mi się robić tylko to. Krytyczne pisanie o grach stało się moim kręgosłupem, podobnie jak przez wiele poprzedzających to lat było nim czytanie o nich. Tyle się od tego czasu zmieniło, że ledwo pamiętam kim wtedy byłem. Przez te lata przestałem być gnojem, dorosłem, polubiłem ludzi i dałem się lubić, zmieniłem wiele poglądów, zobaczyłem granicę między dymem i lustrami. Nauczyłem się krytyki medium i odkryłem gdzie szukać serca gier. Z rzeczy kluczowych ustatkowałem się, uniknąłem śmierci, złamałem się i zrosłem, nawet nauczyłem się pić wódkę. Istnieje jednak pytanie, które wciąż mnie meczy: jak bardzo nie umiem pisać, albo się sprzedać? Przecież puściłem w świat tysiące publikacji, robiłem projekty podcastowe, strony, YouTube… i w sumie nic nie chwyciło. Kiedy mimo takich działań wciąż lubisz robić te rzeczy i wciąż je robisz ludzie zaczynają nazywać cię głupcem. Na szczęście nie boję się tego określenia. Oznacza to, że romantyczne „rób to co kochasz, reszta przyjdzie sama” nie działa; jeżeli jednak mogę komukolwiek coś doradzić ze swojej perspektywy to, to że i tak warto (pisałem o tym felieton: Fanowskie strony podobno upadają tylko raz). Nie zdobywa się przez taki czas żadnej tajemnej wiedzy poza tą, że trzeba robić wyświetlenia i istnieje źródełko tematów, które zawsze je zapewnią. Potrafisz to wykorzystać – będziesz pro… a przynajmniej masz dużą szansę na dołączenie do redakcji, które płacą za newsy/zlecenia. Niestety obecnie dużo więcej nie da się ugrać. Dlatego proponuję, by każdy kto myśli o pisaniu traktował je jako hobby, jako swój wentyl bezpieczeństwa, a nie jako misję. Jeżeli od razu myślicie o wiązaniu życia z czymś związanym z grami, ale poza gamedevem, to jedynym kierunkiem jest wideo. Wiem, że świat dookoła mówi „Think Big” i „Spełniaj Marzenia”, ale stąpajmy po ziemi. Bez domu medialnego za plecami promocja tekstów w Internecie jest mocno utrudniona. Po tak długim czasie spędzonym nad klawiaturą już nawet na to nie patrzę, chcę tylko żeby treść się zgadzała. Wchodzę na Analiticsy raz na miesiąc, bo czy danego dnia Lavocado odwiedzi sto czy tysiąc osób, to naprawdę bez różnicy dla świata.

***

Może ktoś zapyta: jak to jest pisać o grach przez 11 lat, gdy nie ma się ksywki tak mocnej jak redaktorzy PSX Extreme i Neo Plus, i nie załapało się na ostatni boom portalowy? Oh boi, mam na to odpowiednie porównanie: to jakby wysłać wampira na chrzciny. W sumie przypomina to pisanie do szuflady, tylko że zamiast chować gotowe teksty przed światem udostępnia się je mu. Efekt jeżeli chodzi o to ile osób je zobaczy i zapamięta jest jednak bardzo podobny. Jeżeli mają liczyć się tylko kliki i lajki to lepiej się od razu spakować i ruszyć w poszukiwaniu siedmiu smoczych kul, bo bez nich wiele nie zdziałamy.

To branża jak każda inna – bez budżetu albo znajomości buduje się siebie bardzo mozolnie. Zresztą, jako chłopak z zadupia, które jest zdecydowanie zbyt daleko od Warszawy, Krakowa i Wrocławia, by wiązać się na stałe z jakimś obecnym labelem optykę mam zupełnie inną. Na szczęście da się żyć bez przeprowadzki lub przejścia na stronę PR-u i dalej pisać o graniu. Nawet gdy wiele osób uważa, że świat tak nie działa. Z tej perspektywy dziwnie patrzy się na to jak branża, którą tak bardzo się podziwiało i do której chciało się dołączyć rozpłynęła się w powietrzu przez kilka ostatnich lat. Niejedna osoba miała czapkę z piór, ale za każdym razem wiatr bezlitośnie ją porywał – i chyba już jej nie znajdziemy. Zabrakło odwagi albo nabojów? Wolę tego nie oceniać. Lepiej żeby ktoś kto tam był i chodził na te wszystkie branżowe eventy w końcu coś na ten temat szczerze napisał. To byłoby oczyszczające.

Twórcy z którymi w większości chciałem pracować już nic nie piszą, ew. piszą, że wszystko chuj i się nie opłaca. Przeważnie z uśmieszkiem. Z boomu portalowo-blogowego nie zostało już nic poza wspomnieniami o tym jak złą umowę się podpisało, albo jak nie podpisało się jakiejś kiedy trzeba było… Era polskiego gamejournalizmu była jak trzepnięcie skrzydeł motyla. Nikt nie powie mi inaczej. Te wszystkie gorące dyskusje i setki komentarzy, w których ludzie nawzajem zarzucają sobie tworzenie szamba! Bez cienia sarkazmu – to było piękne, napędzające, inspirujące. Nawet jeżeli było w tym więcej pudru niż treści. Teraz zostały nam już tylko testy telefonów i kanały o Fortnite. Bohaterowie zeszłych wojen odeszli, odbył się polski klasyk: mecz bez historii zakończony wynikiem 0-0. Portale nie piszą już ze sobą polemik i listów otwartych, bo nie mają do kogo i o czym. Fatalistów to oczywiście nie dziwi, obserwatorów często śmieszy – według wielu z nich wygrał cynizm. Mówi się o tym bez przerwy, ale mimo upływu kolejnych lat nie jestem do tego przekonany.

***

Prawda jest taka, że po takich czystkach zawsze coś zostaje. Branża się już nie odrodzi w znanej nam formie, w to nawet ja nie wierzę. Starzy zaszli już za daleko w innym kierunku, a młodzi nie będą ratować ideałów, których nawet nie mieli szansy poznać. Wciąż można czerpać przyjemność z grania i pisania, które oplatają życie, bez ciągłej walki o to kto więcej z tego wyciągnie. Tym bardziej, że nie cała Galia została podbita – jest jeszcze jedna wioska, która opiera się Rzymianom. YouTube jest siedliskiem zła? Może, ale są na polskim YT twórcy filmów, którzy profesjonalnie podchodzą do swej roboty jak Quaz czy Arhon. Na scenie podcastowej są prześwietne chłopaki z Rozgrywki, słoneczka zachodzące za mój zimowy stół. Jest też niezastąpiony generał Dahman ze sztandarem Fantasmagierii. Ostało się nawet kilku starych hardkorowców, którzy wciąż starają się gdzieś wrzucić swoje teksty (ostentacyjnie nie wymienię ich z ksywek, bo robią to za rzadko). W prawie każdym większym mieście można spotkać się z graczami o otwartych głowach i pogadać o tak niemedialnych w Polsce rzeczach jak MGS, Tekken, czy Pokemony. Nie istnieje tylko skuteczny sposób na to, by dotrzeć do wszystkich przez Internet i stworzyć miejsce, które będzie czytane, odwiedzane i da radę zebrać tych wszystkich wagabundów, którzy będą ze sobą rywalizować na jakość tekstów w obrębie jednej witryny. Nasi mściciele nigdy nie uformują drużyny.

***

Zaczynam bełkotać, więc wrócę do sedna. Po 11 latach pisania o grach marzenie o tym, by istniał rentowny portal gamingowy piszący o ważnych rzeczach, profesjonalny, luźny i traktujący na równi każdy temat, jest jeszcze większą abstrakcją niż wtedy. Wiatraki stały się jeszcze wyższze, a Don Kichot ma za dużą zbroję. Przyjemność jaką daje wcielanie się w niego jest jednak irracjonalna. Czy gamejournalizm w Polsce to już tylko zabawa dla największych pasjonatów? Tak, bo jeżeli tak bardzo uwielbiasz gry, że chcesz o nich pisać to znaczy, że jesteś w nie wkręcony bardziej niż 97% potencjalnych odbiorców. A przynajmniej tak powinno być.

Dlatego jeśli dopiero zaczynasz pisać to baw się tym. Warto, choćby dla siebie samego, bo to świetne doświadczenie. Jeżeli tylko to czujesz.

 

cascad