The Game Awards 2018 – trzy jasne punkty i historia niewyspanej Europy

Rozdanie branżowych nagród The Game Awards, nazywanych także (od nazwiska założyciela gali) The Keighleys to z roku na rok coraz lepsze show. Często porównywane do Oscarów, choć gala Oscarowa jest jakieś pięćdziesiąt razy bardziej nudna, oferując tylko bogatych ludzi w garniturach ściskających się na scenie. Figurka przedstawiająca złotego rycerza to jednak symbol prestiżu w środowisku filmowym, podczas gdy statuetka przyznawana przez Geoffa Keighleya robi na graczach raczej średnie wrażenie. Przynajmniej na razie.

Mamy zbyt duży problem z tym, by wypracować uniwersalny aparat do krytyki interaktywnej sztuki i z tym jak odmiennie na każdego działają gry, by zmierzyć która była najlepsza w danym roku. Wszystko wskazuje zresztą na to, że nigdy nie wypracujemy „uczciwej” metody oceniania gier, bo nigdy nie będą one jednorodne. Sprawiedliwe porównanie choćby MMO z wyścigami i bijatyką to abstrakcja. Ujednolicone nagrody mają jednak swoją wagę w każdej branży i chwała Keighleyowi za to, że prze do przodu ze swoim przedsięwzięciem. Z czasem będzie ono nabierało tylko większego znaczenia, a przy okazji będziemy dostawać w grudniu każdego roku „małe E3” – bo to nowe zwiastuny i zapowiedzi stanowią paliwo, dzięki któremu TGA zajdzie bardzo daleko.

Oklaski dla nagród

Po zimnym i brzydkim dniu, w którym nie było nawet czasu, by ugotować sobie obiad, przywitałem wieczorem przyjaciół. Jest grudzień, więc w posprzątanej przed chwilą kuchni robiliśmy świąteczne pierniki (oczywiście był też taki w kształcie penisa). Jest czwartek, więc wypiliśmy tylko kilka tanich piw. Gdy już się rozstaliśmy była północ i kładłem się spać z myślą, że za dwie godziny zadzwoni budzik. Potem już był standard każdego fana konferencji gamingowych – ogarnięcie streamu, ogłoszenie gotowości na Twitterze i energetyk. Gdy show transmitowany prosto z Los Angeles się skończył była szósta rano, a ja byłem już zbyt zmęczony, by się nim cieszyć. Teraz jednak czuję tylko zadowolenie z tego, że tyle zapowiedzi zobaczyłem na żywo, i że jak zwykle nie zabrakło momentów, o których będzie można jeszcze długo rozmawiać. The Game Awards mimo całej swej rozdmuchanej otoczki ma bowiem wyczucie do mnożenia scen, które zapadają w pamięci. Wybrałem trzy z nich, które są dla mnie najbardziej symboliczne:



Trzech tenorów. Wielkie wrażenie zrobiło na mnie to, że Reggie Fils-Aimé, Phil Spencer i Shawn Layden wspólnie wyszli na scenę i stojąc ramię w ramię pozdrowili wszystkich graczy. Trójgłowy smok, osoby trzęsące biznesem gamingowym, konkurujące ze sobą każdego dnia, w ten jeden wieczór mogły nareszcie wystąpić razem. Nie poszło za tym żadne wielkie ogłoszenie, ale obrazek na zawsze zostanie w mojej głowie, to było naprawdę ikoniczne.

Fur Fighter. Nagrodę dla najlepszego gracza esportowego zgarnął za to SonicFox. Trudno o piękniejszy hołd dla graczy, którym trudno się dopasować do społeczeństwa (SonicFox to Furry i homoseksualista, dla dwudziestolatka na pewno nie jest to łatwy handicap), ale i dla całego Fighting Game Community. W czasach gdy całość uwagi fanów esportu zgarniają MOBY, albo strzelanie się po sieci (ew. Starcraft) statuetkę otrzymuje ten młody, czarnoskóry wariat, który wygrał ostatnie Evo w Dragon Ball FighterZ i dominuje na scenie Injustice 2. Świetny wybór patrząc na to jak niesamowicie zaskoczyła go ta nagroda i gdy posłuchamy co miał do powiedzenia gdy ją odbierał. Twórcy TGA zrobili dużo dobra wyróżniając akurat tego gracza.

Diabelski Spust. Stałym elementem The Game Awards są też muzyczne przerywniki. I tym razem, na żywo wykonano… piosenkę przewodnią z Devil May Cry 5. Wielki powrót hardkorowej gry, dla fanów szybkiej akcji i stylowej walki – czyli znów coś co absolutnie jest wyśmiewane i ignorowane przez nowego masowego odbiorcę. Białowłose typy w skórach demolujące demony mieczami, magią i zestawem ruchów, który odpowiada bijatyce 1 on 1 zamiast jak najszybszego klikania ataku? To przecież już gatunek wymarły, powszechnie niezrozumiały, nazywany z politowaniem japońskim dziwactwem. A jednak na gali odpowiadającej filmowym Oscarom to właśnie ten tytuł, obok gigantów jakimi są Red Dead Redemption 2 i Super Smash Bros Ultimate miał swój segment muzyczny. To ile pracy i wsparcia entuzjaści takich gier wkładają w to, by mówić o nich na Zachodzie, pokazywać je, tłumaczyć i przekazywać dobrą nowinę świeżym w temacie pięknie procentuje. Branża już prawie wróciła do stanu z czasów PS2, gdy premiery gier Capcomu, Square itd. były prawdziwym wydarzeniem. Plus „Devil Trigger” to kawał dynamicznego, uroczego kinder prawie-punk rocka, który idealnie pasuje do poetyki gier wideo.
***

Dzięki takim wydarzeniom co roku zbieram się w sobie, by wstać w środku nocy i obejrzeć The Game Awards, imprezę która pięć lat temu miała mocno pod górkę (ten blamaż z wręczeniem Dragon Age Inquisition tytułu gry roku najlepiej oddaje w jak czarnym tyłku była wtedy branża). Teraz jednak uwielbiam to „małe E3”, nawet jeżeli nikt nie zrzuca na nim megaton. Przecież zawsze istnieje ryzyko, że gdy ja będę spał w swej małej, wypełnionej ciężkim powietrzem Polsce, Hideo Kojima będzie prezentował na scenie swoje Kalifornijskie Sny. A takiego czegoś przegapić nie mam zamiaru. Wam też nie radzę.

 

PS Na sam koniec chcę tylko wyróżnić ciepłym słowem nową grę, która najbardziej spodobała mi się w całym show, czyli The Pathless od twórców ślicznego Abzu:

Jak coś kojarzy mi się z Księżniczką Mononoke to jestem kupiony na starcie – powiedzcie tylko kiedy zrobić przelew.

 

cascad