Passion Project

Otwieranie własnej strony internetowej przeważnie poprzedza tlące się gdzieś w środku uczucie, że są rzeczy o których musimy coś napisać. Koniecznie, bo jeżeli tego nie zrobimy flaki się nam poskręcają jak marynarski supeł. Podobnie czują się pewnie pisarze, muzycy, rysownicy i twórcy gier, gdy zasiadają do czystej kartki, by przelać na nią swoje pierwsze pomysły na nowe dzieło. Im więcej w tym pasji tym większy ból, w chwilach kiedy sprawy zaczynają się komplikować. Nikt też nikomu nie obiecuje, że jego Passion Project będzie dobry. Bo mimo wrzucenia w coś całego serca i pracy jakie mamy, tak naprawdę gwarancji co do sukcesu nie ma żadnej. Widzieliśmy to już zbyt wiele razy.

Piszę to w momencie długiego przestoju na Lavocado, otwartego z chęci pokazywania rzeczy, które inni przemilczają w świecie gier. Odrzućmy jednak na chwilę dziennikarstwo i zajmijmy się samymi grami, które będąc idealnym przykładem dzieł pasjonatów, mają duży problem ze staniem się dziełami autorskimi. Przeważnie kojarzymy je z firmą, z logiem, z wydawcą, a nie z konkretnymi postaciami. Zdecydowana większość tytułów jest odczłowieczona. Czy ktoś potrafi powiedzieć z pamięci kto konkretnie zrobił tak potężne hity jak Counter-Strike, GTA, Assassin’s Creed: Origins, czy League of Legends? Raczej nie. Nie miejmy jednak wątpliwości, że twórcy nawet najbardziej komercyjnych tytułów trafili do branży z pasji. Dlatego poświęcają się, by zamiast ich nazwiska najważniejsze było logo firmy wykładającej na ich pomysł pieniądze (żebyśmy mieli jasność – nie uważam, że jest to nieuczciwe). Umiejętności jakie pozwalają tworzyć gry i pracować w największych studiach mogą zapewnić każdemu o wiele bardziej spokojną, stabilną i lepiej płatną pracę w innych miejscach. Ludzie wybierają jednak gamedev, bo to od nich silniejsze. Nawet jeżeli wychodzi z tego Mass Effect Andromeda, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że twórcy chcieli dobrze i zrobili co mogli.

***

Rzeczy, które zasługują na miano „Passion Project” to rzeczy bezwzględne, z którymi twórcy chodzili latami od wydawcy do wydawcy, szukając kogoś kto pozwoli im zrealizować własną wizję. Coś w stylu Rocky’ego, którego scenariusz nie mający za co żyć Sylvester Stallone ściskał w rękach i nie chciał oddać nikomu, kto nie przystałby na realizację filmu na jego warunkach. W ten sposób powstał Nier, który w końcu zwrócił światu uwagę na cykl Drakengard. Ostatnio dostaliśmy nawet wybłagane Shenmue 3. Jason Vandenberghe latami walczący o możliwość stworzenia For Honor też w końcu dał radę. Obecnie widzimy także walkę Swery’ego o ufundowanie The Good Life na Kickstarterze. Twórca Deadly Premonition ma spore problemy (to już druga zbiórka tej gry), ale to jak bardzo mu zależy na powodzeniu swojej misji, jest zwyczajnie piękne.

A polska prasa co?

Podobne przeciwności pojawiają się też z drugiej strony barykady. Polskie media gamingowe wydają się kurczyć każdego dnia. Starzy autorzy odchodzą, nowym brakuje przewodników i wzorców. Duże projekty są jeszcze większe, ale te mniejsze albo giną w tłoku, albo w ogóle nie są w stanie zaczerpnąć powietrza. Stawianie własnej strony naprzeciw fali zawartości wyrzucanej przez social media i YouTube jest na starcie skazana na porażkę. Mimo to, ostatnio można było poczuć niewielki ruch w temacie. Co jakiś czas powoływane są do życia projekty, które szybko zabija brak zainteresowania – oczywiście stale podlewany codziennością. Wiem jaki żal stoi za każdą taką porażką i bez przerwy trzymam kciuki za powrót każdego pomysłu, autora czy też wymarłego bloga.

Mimo tego jak jałową ziemię sobie pod gamejournalizm przygotowaliśmy jako twórcy i odbiorcy wiem, że osób chcących zasiać na niej kilka nowych ziaren nie brakuje. Liczę, że jeszcze trochę takich projektów wyskoczy i rozwinie się w tym i przyszłym roku. Jeżeli myślisz o czymś takim i to czytasz to wiedz, że masz moje wsparcie (przy okazji – odezwij się do mnie na mail). To jest kwintesencja tego co nazywamy „Passion Project”. Kierowanie się zapomnianymi wytycznymi, mimo iż nowe są szybsze, bardziej interaktywne, łatwiejsze w odbiorze. Robienie czegoś takiego to znak, że się tego przede wszystkim chce i potrzebuje, nieważne jak mało mierzalnych korzyści to przyniesie. Oczywiście nie jest to najmądrzejsze rozwiązanie – pakować tyle sił w coś co nie przyniesie nam kasy i sławy – ale na szacunek jak najbardziej zasługuje.

***

Myślę, że start Lavocado był jednym z promyczków i znaków, że mniejsze blogi o graniu mogą jeszcze funkcjonować w Polsce w 2018 roku. A przynajmniej chcę w to wierzyć i się tego trzymać, bo to mój Passion Project. Pierwsze tygodnie strony napawały mnie optymizmem, ale też wydrążyły ze mnie zbyt dużo miąższu. Dlatego dopisując ostatnie słowa tego tekstu pakuję plecak i wyjeżdżam pochodzić po górach. Naładuję się energią i wrócę z nowymi rzeczami, na Lavo pojawią się nowi autorzy, wrócimy do atakowania nisz-treściami i komentarzami, pojawi się też pewna miła niespodzianka.

Czułem się w obowiązku to napisać, by dać wam znać, że to jeszcze nie koniec. Pamiętajcie, że mimo iż imperium zawsze kontratakuje rebelia nigdy mu nie odpuści.

 

cascad

 

PS Po powrocie oczywiście biorę się za Yakuzę 6.