Virtua Fighter Kids: walcz jak po szkole za garażami

Kiedy obok PlayStation, o uwagę graczy walczył także Saturn, Sega była firmą zezwalającą swym twórcom na wiele ciekawych pomysłów. Virtua Fighter Kids to jeden z nich. Stworzenie dziecięcej wersji Virtua Fighter 2 totalnie cofa nas do lat 90-tych. I jest totalnie super.

Samo Virtua Fighter to wielka marka, zwłaszcza w tamtych czasach. Techniczne, wymagające, bardzo dobrze zbalansowane mordobicie miało wszystko, by rządzić rynkiem przez lata. Nawet bez efektowności Street Fightera, przystępności Tekkena czy kontrowersji Mortal Kombat. Każdy kto siedział w temacie wiedział, że VF to jest właśnie „to”. Tylko Sega nie byłaby Segą gdyby tego wszystkiego nie roztrwoniła.

Virtua Fighter Kids ukazało się w 1996 roku i było miejscem do eksperymentów w kwestii animacji twarzy i oczu przed Virtua Fighter 3 (wydanym już na Dreamcasta). Przy okazji była to też jedyna odsłona serii posiadająca… endingi dla postaci.

Sam gameplay, mimo „dziecinnego” filtru gry, był praktycznie taki sam (tylko szybszy) jak w przypadku Virtua Fighter 2. Oznaczało to, że nie było żadnej taryfy ulgowej, walki wciąż były wymagające i skomplikowane. Trochę podważa to sens istnienia całego projektu, jednak jako mały eksperyment sprawdzał się i stanowi jeden z ciekawszych motywów w historii całej serii VF. Do dziś warto go sobie odpalić choćby na pół godziny na jakimś emulatorze.

W Japonii VFK reklamowano w taki sposób:


Wersja przeznaczona na tamtejszy rynek miała także product placement napoju Shinvino, Java Tea:

Fajnie byłoby zobaczyć powrót tego pomysłu w innych mordoklepkach – najlepiej w formie crossoveru. Tak żeby dziecięce wersje Kazuyi, Ryu, Mitsurigiego, Scorpiona i Akiry mogły się naparzać w odświeżającym stylu. Ogólnie trochę weselsze podejście do tego gatunku bardzo, by mu się przydało (tylko nie w formie tych pseudo-śmiesznych postaci jakie co chwila rozwalają roster jakiejś gry). Zresztą duża Virtua Fighter 6 przydałaby się jeszcze bardziej.