Shin chan na wakacjach kontra fataliści

Ponieważ długie tytuły od zawsze mnie irytują, będę o Shin chan: Me and the Professor on Summer Vacation The Endless Seven-Day Journey pisał po prostu: Shin chan Summer Vacation. Tym bardziej że kwestia nazewnictwa to jedyne co mnie w tej grze drażni, a czas trzeba oszczędzać. 

***
Konieczność zażywania relaksu i wakacji jest wpisana w ludzką naturę tak jak dążenie do konfliktu z sąsiadami, na których ziemi rosną smaczniejsze pomidory, a w rzekach pływają większe ryby. Nawet w Polsce pierwsze uzdrowiska pojawiły się już w XII wieku (choć to ”nawet” jest niefortunne, bo w tamtych czasach byliśmy bardziej postępowi niż dziś), dużo starsze kultury także inwestowały w rozwój miejsc, które mają leczyć ciało i duszę swą harmonią i zwyczajnym wygodnictwem . W późniejszej Europie arystokracja; żyjąc z wyzysku chłopów, mnożenia odcisków na ich rękach i nieszczęść na twarzach; przez wieki jako główną rozrywkę uznawała odwiedzanie innych arystokratów, wpadając na ich dwory na kilka miesięcy, by potem w rewanżu gościć ich u siebie. Wachlowali się w tym czasie, zajadali cytrynowymi ciasteczkami i kombinowali jakby tu zagonić chłopki do obory (czy tego chciały, czy nie). Nic dziwnego, że porządek ten musiały obalić krwawe rewolucje. Kurz po tamtych wydarzeniach już nie tylko opadł, ale i zniknął. Obudziliśmy się w czasach tanich lotów, hoteli ze spa, grouponu, couchsurfingu i wakacji all inclusive. Wyjazd, choćby na parę dni, by złapać oddech, jest już dostępny prawie dla każdego. Ale żyjemy w takiej pułapce nowych systemów, że nie korzystamy z tego tak często jak możemy. Nie po to są przecież 30-letnie kredyty na mieszkania 40m2, żeby w nich nie siedzieć, right?
Uderzyłbym się tu w pierś, ale tego nie zrobię. Wygrałem na loterii brak kredytu, poza tym potrafię odpoczywać w domu, który otacza mi z trzech stron las. Uwielbiam być u siebie, bo długo pracowałem na to, by było mi u siebie (i ze sobą) wygodnie. To chyba już taki piwniczarski genotyp gracza – osoby, którą ciągnie na równi do oglądania nowych miejsc w realnym świecie, jak i tym wirtualnym. I gry o tym wiedzą, bo już dawno temu obok gatunków zbudowanych na przeskakiwaniu z levelu na level pojawiać zaczęły się też produkcje, w których przez cały czas siedzimy w tym samym miejscu. Niby małym i ograniczonym, ale przez to ile dostaje ekspozycji ciekawym. Od Harvest Moon, po Simsy, Personę, Yakuzę czy zalewy visual novel – mamy pod nosem morze tytułów, których stałą jest podróżowanie po tych samych miejscach (co w jakiś sposób dotykają też rogueliki, nawet pomimo losowania segmentów poziomów), których odkrywanie daje wspaniałe doznania. Bo chłoniemy wtedy szczegół zamiast ogółu.

I teraz, w momencie kiedy wielu z nas jest, już po wakacjach możemy je ponownie przeżyć w ciele 5-letniego, jowialnego i totalnie niezmordowanego chłopaka, którego bezpośredniość i zamiłowanie do zdejmowania spodni w przypływie radości jest pewnym kulturowym krzykiem, słyszalnym także u nas. Jeżeli nie znacie licencji Shin chan, lub też odrzuciła was od siebie charakterystyczną, prymitywistyczną kreską – trochę flashową ale wyprzedzającą flasha (bo Shin chan powstał w 1990 roku) – to… rozumiem to. Sam długo dorastam do doceniania rzeczy najlepszych i najsmaczniejszych – takich jak filet z łososia z koperkiem, frytki z curry, czy właśnie Shin chan. Warto jednak znać przynajmniej historię, jaka wiąże się z powstaniem tego fenomenu, który w pewien sposób jest japońskim South Parkiem (tylko znów – powstałym przed South Parkiem).

Pierwsze rysunki przedstawiające Shin chana powstały z żalu i cierpienia. Były wspomnieniem 5-letniego synka, pewnej kobiety. Malec wpadł pod samochód, a ona uwieczniała jego niesamowicie radosną, figlowatą postawę życiową rysunkami. Na rysunki wpadł Yoshito Usui , który w 1990 roku postanowił zmienić je w komiks, który potem zmienił się w anime – i tak ta postać jest, już z nami jest od 32 lat. To popularniejsza wersja tego mitu, choć trudno ją potwierdzić i wiele osób donosi, że to tylko miejska legenda i Usui po prostu rysował własne przemyślenia i tęsknoty do czasu dzieciństwa, a Shinnosuke był inspirowany czasami kiedy pracował w sklepie (miał przypominać jego ówczesnego szefa). Pierwszy raz pojawił się w jego debiutanckiej mandze Darakuya Store Monogatari, ale wydawcy zasugerowali Usui’emu, by zaczął rysować osobny cykl tylko o tej postaci i jej życiu rodzinnym. Od tego zaczął się jego podbój światowych rynków. Wybierzcie sobie sami, która historia do was bardziej przemawia.
***

Czas przejść do rzeczy, do Shin chan Summer Vacation – gry, która pokonała przeciwności losu i otrzymała angielskie tłumaczenie.

Nie jestem pewien czy Shin chan jest obecnie postacią odpowiednio inkluzywną, nie znam badań na ten temat i demografii jego odbiorców. Pod skórą czuję, że bardziej trafia do chłopców i do mężczyzn, przez to, że doskonale przypomina im siebie, albo to kim chcieli być. Shinnosuke ma 5 lat, uważa, że ma najpiękniejsze pośladki na świecie (przez co często je eksponuje gdy się cieszy albo gdy chce pokazać się z najlepszej strony) i chce umawiać się na randki i podziwiać tylko pełnoletnie dziewczyny. To prawdziwy zuch, ale gdy przedstawi się to w takim skrócie czuć pewną warstwę szowinizmu – w rzeczywistości jednak z jego przygód nie dostaniecie nic innego jak tylko solidną dawkę uniwersalnego ciepła. Tym bardziej że jedną z głównych cech świata Shin Chana jest to, że jest tak bardzo ignorowany. Tak jak wielu dorosłych. Jest też swobodny w sposób w jaki my byśmy chcieli – ten głupkowaty (nie ukrywajmy) chłopak w swojej postaci zamyka wiele tęsknot, które pojawiają się w nas po opuszczeniu szkoły. A w swym świecie, dzięki temu, że skupiamy na nim swoją uwagę – tylko my, widzowie! w przeciwnieństwie do reszty bohaterów serii  – jest totalnie odklejony od konwenansów. Shin chan robi i mówi wciąż coś zupełnie bez sensu… ale całe otoczenie nie zwraca na niego uwagi, nie słucha go; bo to tylko dzieciak, tylko przedszkolak. Brzmi znajomo? I cały ten problem mamy podany bez emo sosu, bez depresji, bez poczucia opuszczenia – na wesoło. Bo i tak wszyscy kochają Shinnosuke, a on ma to gdzieś, że nie zwraca się uwagi na wszystko co mówi. Ważniejsze są same relacje, rzeczy niewypowiedziane. To wybitna rzecz zrobić coś takiego!

W Shin chan Summer Vacation nasz bohater poznaje szalonego naukowca, który wręcza mu magiczny aparat. Naukowiec dodatkowo sprowadza na wieś, na którą zjechaliśmy z siostrą i rodzicami, dinozaury z innego wymiaru. I spoko, bardzo fajnie. Gra jest zbudowana na łączeniu trójwymiarowych postaci i elementów tła, z rysowanymi elementami otoczenia – jak w RPGu z czasów PSX. Naszym zadaniem jest po prostu po nich biegać i spędzać czas, obserwując jak, drobne detale dookoła się zmieniają, a postaci mijane dziesiątki razy powoli otwierają się przed nami, sugerując co, byśmy mogli zrobić albo gdzie zajrzeć. Już samo bieganie po okolicy, by kręcić się innym pod nogami jest tu zabawą.

Umieszczenie nas w malutkim miasteczku, w którym wszyscy mieszkańcy się znają i od początku wiedzą, że nasza rodzina jest w gościnie u znajomych jest tu ważne, ale nie najważniejsze. Coraz mniej z nas ma przyjaciół (tu mógłbym postawić kropkę), którzy posiadają duże domy na wsi (proces jej wyludniania i wykluczenia komunikacyjnego to niemal taka sama zbrodnia jak to co się stało przy zamknieciu PGR-ów); nie jest łatwo tak zorganizować sobie  wspólny czas, by po prostu wpadać do nich na ile chcemy i kiedy chcemy. Zamiast coraz wiekszej otwartości pojawiają się w naszym świecie tylko nowe blokady, którymi się obudowujemy w zamian za pozorną codzienną wygodę i poczucie posthumanistycznego ducha. A moglibyśmy cieszyć się czymś więcej niż mniejską holajnogą, która nie potrzebuje naszych nóg, tylko aplikacji; moglibyśmy niczym arystokraci przed wojną (którą? Wybierzcie sobie!), tylko bez kosztownego narzutu, jakim jest dręczenie chłopów – cieszyć się wakacjami poza kurortami, wakacjami wielorodzinnymi, przyjacielskimi. To niesamowicie cenne doświadczenie. Cenne także w świecie wirtualnym. W Shin  chan Summer Vacation zobaczymy rodzinę, która się kocha, wita nas jak u siebie, gości, bawi, angażuje i nie pada przy tym ani jedno wielkie słowo. Nie ma ścianie żadnej tabliczki z hasłami o tym, że “w tym domu się szanujemy i sobie wybaczamy”, nie są potrzebne. To po prostu się dzieje, wbrew temu co pisał fatalistycznie skrzywiony, ale jakże w tym ciekawy, Houellebecq: “Do szczęścia nie ma już po prostu warunków historycznych” (Serotonina). Nieprawda panie Michale! Są takie miejsca, w których upadek paryskiej inteligencji i skażenie świata przez korporacje nie blokuje rozwijania przyjaźni i przeżywania małych przygód. W formie interaktywnej można to przeżyć w Shin Chan Summer Vacation. W realnej można wpaść do mnie na podwórko.

Krążę tu dookoła idei, w którą musicie mi uwierzyć, bo nie chcę zdradzić za dużo szczegółów z wakacji Shin chana. Każda chwila w nich jest unikalna – nawet wtedy gdy biegamy po mapie i nie wiemy, gdzie, dalej pójść. Po prostu krążymy po znanej nam okolicy, licząc, że spotkamy kogoś znajomego lub zobaczymy coś ciekawego, nim mama zawoła nas do domu na posiłek (bo dosłownie tak się tu segmenty dnia kończą, wybornie!).


Poza całą warstwą związaną ze scenopisaniem, reżyserowaniem, planowaniem wydarzeń i wyglądem świata – Shin chan Summer Vacation jest grą o rytuałach. Grą, która potrafi rutynę zmienić w coś wyczekiwanego, zabawnego i cieszącego; grzejącego od środka. Co rano odbywa się gimnastyka w rytm przekomicznej piosenki-apelu, wykonywana wraz z ciągle powiększającym się gronem postaci, z którymi Shin chan się zaprzyjaźnił. Regularnie jemy też śniadania i kolacje przy wspólnym stole z ludźmi, którzy nas goszczą. Shin chan co wieczór idzie się kąpać i może wtedy chwilę porozmawiać z tatą. Widzimy, jak w nocy pada na swą matę i jest usypiany. Ma to wielką moc budowania prawdziwych, ludzkich podstaw i postaw, w świecie, który jest w wielu innych aspektach przerysowany (tak, po ulicy chodzą tu dinozaury, ale ponieważ są łagodne to czemu miałoby to komuś przeszkadzać?).

Do tych wszystkich czynności dochodzą jeszcze te, które sami jako gracze sobie tworzymy – biorąc na swe barki przeżycie tej historii. Moim rytuałem było co wieczór zebrać zamówienia na jedzenie od znajomych, po południu połowić ryby w pobliskim stawie, podlać rośliny czy też wyskoczyć do pobliskiej gazety zaraportować co udało mi się ostatnio zobaczyć. To był mój rytm dnia, którego nikt ode mnie nie wymagał. W grze o małym chłopcu, którego nikt nie traktuje serio.

Ten chłopiec nie ratuje świata i nie układa niczego na nowo. Po prostu rozmawia z ludźmi i obserwuje jak budzi się w nich chęć działania, jak wpadają na nowe pomysły i zmieniają swoje życia.

A my trochę w tym pomagamy, w chwilach wolnych od walki z pokrzywami, w końcu przyjechaliśmy tu tylko na wakacje.

 

cascad