Soul Edge

ReCado 2 – Ten pierwszy raz

Kolejna odsłona stałego, wtorkowego cyklu o tym, jak się żyje z grami. Jak to jest mieć gracza w domu, jak ma się grające dzieci. I o wielu innych sprawach. Growych.  Życiowych. Codziennych i niecodziennych. Takich w średnim wieku. 

Nie pamiętam pierwszej gry, w którą zagrałem. Pamiętam za to wiele obrazów, które temu towarzyszyły. Gdzieś w latach osiemdziesiątych XX wieku. Nad polskim morzem, w Dąbkach. Był to automat z jakimś klonem Galagi lub jej podobnym. Tak mi się przynajmniej wydaje, że był to ten pierwszy raz. Mogę się mylić, chociaż pamięć mam niezłą, a pierwsze moje wspomnienia mam z wieku nieco ponad dwóch lat. Wiadomo jednak, że nie wszystko się pamięta. Są rzeczy, które jednak warto zapamiętać. Które dla nas coś znaczą.

Otacza nas wiele ludzi, zdarzeń i przedmiotów. Każdy z nich ma swoją historię, która kiedyś się zaczęła. Jedne z tych historii mają dla nas znaczenie, inne już dawno zginęły w odmętach komórek mózgowych. Niektórym sami nadajemy wyraz, kiedy te wymagały długiej drogi, wyczekiwania i poświęceń. Z czasem wiele aspektów się miesza, nakłada na siebie, a także zanika. Wspomnienia niestety zmieniają się z czasem. Są dziurawe, kapryśne i czasami nieprzewidywalne. Uderzają w nas emocjami, czasami tymi dobrymi, jednak więcej pamiętamy te złe, te, które nas ranią, wywołują zażenowanie czy poczucie winy.

Pamiętam wyjazdy z rodzicami nad morze. Czasy mocno analogowe, które miały w sobie urok. Ten, który dostrzega tylko dziecko, do którego ma prawo każde pokolenie, a następne zwykle je dyskredytuje bez zrozumienia. Jakby uznawali, że to za ich czasów młodości było najlepiej. Nie było im lepiej ich poprzednikom, nie było lepiej im samym, nie będzie lepiej ich dzieciom. Każdemu było najlepiej, kiedy był młody.

Carmageddon

Mały gracz

Dlatego kiedy opowiadam o automatach do gier moim córkom trochę się dziwią, bo sama znają tylko takie, które wypluwają plastikowe kulki pełne chińskiej radości. Sam do nich czasami wrzucam kilka monet. Lubię ten czas niepewności, kiedy nie wiem, co z nich wypadnie. Tak samo byłem niepewny swoich umiejętności, kiedy grałem pierwszy raz na automatach. Waliłem oszalały w klawisze, szarpałem gałkę i jakoś tam dawałem do przodu. Tak przez kilkanaście sekund pewnie. Jak każdy, który kiedyś zaczynał granie.

Kiedy byłem mały, przez długi czas sam nie miałem żadnego grającego sprzętu, nawet tak zwanych ruskich jajek, a na granie chodziłem zwykle do kolegów. Była taka dziwna zależność, że pierwsze komputery mieli jedynacy, jakby ich rodzice za wszelką cenę chcieli coś udowodnić. Pewnie sobie, bo nie dzieciom.

Były to czasy szkoły podstawowej, a ja o dziwo zacząłem swoje granie od PCtów. Miałem przed laty przyjaciela, którego ojciec był informatykiem, mieli też z tego powodu komputer w domu. Z monochromatycznym monitorem, z piszczącym głośniczkiem, z kilkoma grami na dysku. Był tam Grave Digger wyżerający pod ziemią drogę do diamentów czy też prosta gra z samolotem wykonującym ewolucje, której nazwy nie pamiętam. Łatwo się startowało i latało, ale nigdy nie udało się nam wylądować. A próbowaliśmy wielokrotnie, jak to z upartymi dzieciakami bywa. W tym samym miejscu grałem potem w wiele innych produkcji, przez lata była to meta do grania dla mnie i kolegów z klasy. Zawsze był tam komputer po tacie kolegi, ten starszy, ale zawsze działający i dający wiele radości. To tam było pierwsze GTA, Tomb Raider i Carmageddon, ale i prawdziwe przygodówki, które pochłonęły mnie na lata.

Wtedy też zaczęła się na poważnie pojawiać w kioskach prasa traktująca o grach. Pełna krzykliwych tytułów, kolorowych obrazków, konsol i komputerów. Nieraz nie wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia, czym jest dana konsola i czy opisywana gra jest rzeczywiście taka dobra. To było nieważne, istotne, że to jak wiele innych elementów podczas dorastania rozpalało wyobraźnię i oczekiwania.

GTA

Kontuzjowany gracz

Wtedy też, za odszkodowanie za złamaną nogę, kupiłem długo wyczekiwanego Pegasusa, najpopularniejszą chyba konsolę w Polsce w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Podróbka starszego, japońskiego brata. Dzieło chińskiego klonowania. Fantastyczna zabawka, na której zagrywali się nawet moi rodzice. Ciągłe wymienianie się cartridgami, granie z kolegami po lekcjach, jeszcze zanim rodzice wrócą z pracy. Czyste szaleństwo dorastania, turnieje Contry, bieganie Mario czy granie w dowolny, inny tytuł. Z wielką, nieskrywaną przyjemnością.

Gry na PC wtedy sprzedawało się w pudełkach, w sklepach komputerowych i empikach. Kupowanie gier było jakieś inne, bardziej odczuwalne. Szczególnie, jeśli był to oryginał, a nie ruska kopia spod straganu. Wydaje się, że wtedy kupowanie gier było nie tylko bardziej namacalne, niż w obecnej cyfrowej erze, ale i zupełnie inne. Bez internetu, jedynie z prasą komputerową i opinią kolegów. Najgorsze było to, że czasami dokonywało się złych decyzji i kupowało tytuł, który nie do końca był tym, czego oczekiwaliśmy. Na szczęście często udawało się je odsprzedać dalej, przez co pierwszymi grami, których żałuję, że już nie mam w pudełku to The Dig i Inca 1 & 2. Nie, że były złe, wręcz przeciwnie, ale były kupione w złym czasie, czasie kieszonkowego i potrzeb kilkukrotnie je przerastających.

Wtedy też nikt nie przejmował się do końca prawami autorskimi. Kupowało się oryginalne tytuły, ale i tak samo często pożyczało je od kolegów, jak i przegrywało najpierw na dyskietkach, ale i potem także na cd i dvd. Pierwsze nagrywarki były niesamowitymi hitem, a teraz mało kto w ogóle używa zewnętrznych napędów w komputerach.

Pierwszy PC kupili rodzice. Nie był to demon prędkości, ale był. Pozwalał na granie, pisanie i w sumie na tyle. Internet był w kafejce, u kolegi, w szkole albo na uczelni wyższej, na lewym koncie. Dopiero potem był w domu, kiedy można było zapewnić stałe łącze, a nie za każdym razem zabijać robota podczas próby wdzwonienia się na linię telefoniczną. Kiedy jednak przyszedł czas na zakup pierwszego, własnego komputera, coś się zmieniało. Nie były to modernizacje komputera rodziców, a pierwszy zakup za własne, ciężko zarobione pieniądze. Składanie go miało swoją magię, nawet jeśli zakup nowego dysku trzeba było przełożyć o miesiąc, bo nie wystarczyło na wszystko od razu. Można było poczuć coś na smak dumy.

Black Dahlia

Wspomnień bez liku

Po drodze było wiele innych rzeczy po raz pierwszy w graniu.  Pierwszy Mortal Kombat w szkole na lekcji informatyki, ktoś zainstalował, wszyscy grali, zapomnij o lekcji. Tak samo jak pojawił się Doom czy Duke Nukem 3D, w którego graliśmy po lekcjach w lokalnej sieci, bo rodzice naszego kolegi byli nauczycielami w szkole i nam na to pozwalali. Trzeba było to wykorzystać. Inne pierwsze podejścia to PS1 w salonie z grami na minuty i Soul Edge, tak samo Nintendo 64. Pierwsze granie przenośne na Gameboyu i niezapomniane Looney Toones. Pierwsza naprawdę poważna przygodówka ogrywana po demie, a zakupiona dopiero po latach, Black Dahlia. A po drodze Superfrog na Amidze czy Karate na C-64.

Uzbierało by się tego o wiele więcej. Im dłużej się grało, tym spor rzeczy umykało. Trudno było o tak wielkie, pamiętne chwile, a było ich sporo. Mniej lub bardziej ważnych. Po latach pamięta się tylko te, które jednak jakoś na nas wpłynęły. Czy były ważne? Może tak, może nie. Wtedy pewnie bardziej, a teraz niektóre zniknęły lub urosły do miana legend. I tak czas płynie. Pamiętajcie jednak, że kiedyś przyjdzie ten dzień, kiedy zagracie ostatni raz.

sakora