Final Fantasy VII: Remix

Trudno jest pisać o Final Fantasy VII. To prawdziwa pułapka na gamejourno. Trudno usiąść i ubrać w słowa to, jak ważny był widoczny w intro wjazd pociągiem na stację – ikoniczny niczym ten, który 101 lat wcześniej nakręcili bracia Lumiere. To był wstęp do niezapomnianej przeprawy przez żyły miasta, które wydawało się monstrualną maszyną, pompującą krew przez swych dziewięć reaktorów. Dziewięć tętnic, z których właściwie nie zobaczyliśmy nawet połowy… ale wyobraźnia zmieniała dziesiątki dwuwymiarowych plansz w metropolię przyszłości. Bojownicy wkładali w swe pancerze i broń kule energii, z których uwalniali magię. Z mieczem stawali naprzeciwko robotów, mieli karabin zamiast ręki, podkładali bomby tam gdzie najbardziej bolało. Robili wszystko, by zburzyć struktury, które zmieniają planetę w jałowe pole. I nagle pojawił się on: elitarny żołnierz, mistrz wojny, Sephiroth. Po odkryciu prawdy o sobie stracił zmysły. Teraz chce sprowadzić na świat coś o wiele gorszego niż to z czym do tej pory walczyliśmy. My wcielamy się w innego elitarnego żołnierza, który za nic nie chce, by prawda o nim została odkryta. Dookoła są planetarne obserwatoria, defilady wojskowe, górnicze miasta, świątynie rozpusty, święte ruiny, rakiety kosmiczne, pożary trawiące całe miasta, a nad głową wisi apokaliptyczny meteor… w FFVII po prostu się dzieje. Jak się później okazało już nigdy nie spotkałem się z czymś o takiej skali.

Nie oznacza to, że nie bawiłem się świetnie z innymi grami. Że nie byłem oczarowany, nie waliłem pokłonów przed telewizorem, ze wzruszeniem patrząc na przewijającą się na ekranie listę twórców. Było tego przez ostatnie 20+ lat pełno. Ale ten meteor… był tylko jeden. FFVII to Akira gier wideo.

Ta gra ma wady, gorsze momenty i chwile w których wydaje się, że pewne elementy do siebie nie pasują. Do tego doszła słaba translacja na angielski. Ale ma w sobie też taki poziom oryginalności, epickości i ciągłego zaskakiwania gracza, że to co pozostawia po sobie to, po prostu szok i szeroko otwarte oczy, usta, ręce. Przynajmniej u mnie. Bo podróż do każdego z miast traktowałem niemal jak osobną grę. Dlatego też doskonale rozumiem czemu Final Fantasy VII: Remake idzie w podobnym kierunku, dając nam „tylko” Midgar.

Midgar w Final Fantasy VII: Remake to Midgar nowe Nieodgadnione, niewidziane nigdy wcześniej. Dwuwymiarowe tła oryginału przerobiono na przepiękne środowiska. Wciąż nie jest to open-world, tylko podróż po ubitych ścieżkach, z okazjonalnymi hubami przypominającymi (dużo) mniejsze wersje Yakuzy. Jest tu jednak na tyle dużo wartości dodanej, że można się w niej kąpać. Ale tylko pod warunkiem, że obok jest ratownik bo łatwo się zachłysnąć.

Podtytuł „Remake” wydaje się tu do końca nie pasować. Nie dlatego, że jestem obrażony na to, że „nie dostaliśmy całej historii z oryginału” – jej ułamek na czterdzieści godzin mi wystarczy. Połączmy romantyzm i chciejstwo z tym co jest możliwe. A liniowej gry singleplayer z taką fabułą, środowiskiem, skalą i gameplayem na 200 godzin nikt nam nie zrobi (i nigdy nie zrobił). Za to kilka części po 40h jak najbardziej. I wypada je przyjąć z otwartymi ramionami. Wiem, że Internet wypomina, że tych korytarzy jest trochę za dużo, rury są brzydkie, a drzwi mają tekstury z poprzedniej epoki… i się z tym zgadzam. Nie uważam tylko, że brak korytarzy, ładne drzwi i rury były najbardziej istotną i godną rozmowy cechą oryginału. Oczywiście nikt nie musi udawać, że nie ma tu niedociągnięć – są po prostu zdecydowanie ważniejsze kwestie o których można rozmawiać przy FFVII Remake. Są nimi wybitnie przeniesione kultowe postaci w nową epokę technologiczną, cudne przerywniki filmowe, wspaniały system walki i muzyka, przy której włosy stają nawet w „tych” miejscach.

Final Fantasy VII z perspektywy czasu wydaje mi się najważniejszą książką dzieciństwa. Czymś czym dla wielu osób były opowiadania o Wiedźminie, Władca Pierścieni, Opowieści z Narnii, czy Harry Potter. FFVII to dla mnie coś takiego, a Remake jest jak jego ekranizacja. Daje możliwość zobaczenia tego co sobie musiałem wyobrażać, i o czym fantazjowałem bez końca w ostatnich latach. I teraz mam to w namacalnej formie. Ta gra jest zmianą snu w jawę. Przepuszczoną przez oczy i serca szalenie zdolnych twórców, którzy musieli przecież obrać jakiś kierunek.

Nie podoba mi się on w wielu miejscach. Choćby decyzja o pozostaniu przy klasycznym designie postaci i zestawienie go z „normalnymi” NPC-ami jest trochę niefortunna. Ale i tak biorę tę wizję w całości. Jestem przekonany, że dyskutowano o tym dziesiątki godzin nim ruszyła produkcja. Rozumiem, że gra była w developerskim piekle przez lata, zaczynana wiele razy od nowa. Rozumiem, że przy dotykaniu się takiego materiału źródłowego i przekładaniu go na język nowych gier trzeba coś uciąć, coś dodać, zdecydować się na jakiś wygląd, kogoś zasmucić, kogoś ucieszyć. Uważam, że tytuł Final Fantasy VII: Remix byłby o wiele bardziej adekwatny. Tyle tu odważnych decyzji, na czele z tą by opowiedzieć tę grę w nowy sposób. Tak, by zaskoczyć nawet tych którzy skończyli oryginał dwanaście razy. By nie przenosić po prostu starej opowieści w nowe szaty tylko zrobić coś nowego. Ale według wzoru, który jest bliski perfekcji. Zremiksowano postaci, miejsca, bossów, wydźwięk dziesiątek kluczowych dla fabuły scen (Honeybee Inn jest teraz nie-sa-mo-wi-te). A najlepsze jest to, że będziemy tak zaskakiwani jeszcze kilka razy w najbliższych latach. Bo koniec Remake’u to dopiero wstęp do prawdziwej przygody.

Jestem pod wrażeniem, jestem zafascynowany i jestem na tak. Jeżeli nie przeżyliście FFVII lata temu, to zróbcie dla siebie coś dobrego i przeżyjcie je teraz. Bez odpuszczania, bo Remake tak jak i oryginał są doskonałym punktem odniesienia dla wszystkich gier, które wyjdą później.

„The reunion at hand may bring joy. It may bring fear. But let us embrace whatever it brings”.


cascad