Hongkong – kto go uratuje?

Hongkong jest wyjątkowy nawet dla osób, które nigdy w nim nie były. To mekka unikalnych filmów, raj dla fotografów, symbol porozumienia między Wschodem i Zachodem, centrum biznesu, przemytu, rozrywki, interesów. Państwo-miasto, w którym mieszka 7 milionów chińczyków ani trochę nie chce być chińskie. Tak jest jednak od 1997 roku, o czym zapominamy nawet podczas oglądania obecnych doniesień z protestów (które rozpoczęły się lata temu) na ulicach Hongkongu.

Lavo nie jest stroną o geopolityce, zajmijmy się więc tym jak na cały problem możemy spojrzeć z perspektywy sztuki popularno-użytkowej. Jedynej rzeczy, która może uratować Specjalny Region Administracyjny Hongkong. Zacznę od zwierzenia się: jako chłopak wychowany na filmach z Hongkongu – mocnych, brudnych, brutalnych, z najlepszą akcją – nigdy nie polubiłem kina polskiego, które powinno być mi bliskie. PRL-owskie pseudokomedie, w których szarzy ludzie jeżdżą dużym fiatem po szarej Warszawie, żeby sobie pogadać w bloku z wielkiej płyty: czy jest coś bardziej odpychającego dla chłopca, który mógł w tym samym czasie oglądać Policyjną Opowieść? I tak mijały lata: przesiąkając kolejnymi filmami z Azji i USA, japońskimi grami, muzyką śpiewaną po angielsku itd. trudno takiemu millenialsowi jak ja nie patrzeć z rozmarzeniem w kierunku dalekiego wschodu bądź zachodu. Ogólnie wszędzie byle nie do krainy, w której największym filmowym gangsterem jest Siara. Moja popkultura jest daleko od Warszawy i Mokswy. Z czasem jesteśmy jednak zmuszeni porzucić idealizm. Świata nie obchodzi co lubią nastolatki.


Pierwsze wydarzenie jakie dorastającemu mnie dało do zrozumienia, że nie mamy żadnego wpływu na tragiczną politykę, w której ścierają się mocarstwa i bojownicy był zamach na World Trade Center. Pierwszy moment gdy zdałem sobie sprawę, że tragiczne wydarzenia to codzienność dziejąca się bez przerwy nie w podręcznikach do historii, a za mojego życia to, nie uświadomienie sobie co wydarzyło się w Zatoce Perskiej, czy wojnie na Bałkanach (to dotarło do mnie dużo później), tylko gdy obejrzałem zakończenie trylogii Infernal Affairs. Jej stonowana, wręcz przygaszona część trzecia, jest niczym innym jak tylko żałobą po Hongkongu. Bez zgłębiania się w szczegóły: Infernal Affairs to trzy genialne filmy, które budzą wiele uczuć, łącznie ze stratą. Gdy „trójka” zmierza do swego zamknięcia, ukazując w niemal poetycki sposób przejęcie przez Chiny Hongkongu trudno nie poczuć niesmaku w ustach. Pierwszym co widziałem w swych myślach gdy pięć lat temu zaczęły się protesty ruchu parasolek były właśnie ujęcia z końca Infernal Affairs 3. To w nich nie do końca wiedzący co robić dalej Hongkong starał się trzymać dobrą minę do złej gry. Jak to dziś wygląda chyba wszyscy wiemy. Do 2047 roku cały proces „odzyskiwania” się skończy i opowieść o tym czym był niegdyś portowy gigant stanie się pewnie nic nieznaczącym zdaniem w dziejach świata. Niebawem rząd z kontynentu na dobre ustali kto ma prawo brać udział w wyborach, zmieni język z kantońskiego na mandaryński i usunie na dobre świętowanie pamięci o ofiarach z Placu Tiananmen, które odbywają się w Hongkongu. Jeszcze.
To jednak tylko kilka słów goryczy, którą powinniśmy cynicznie przełknąć dawno temu. Chwila gdy Chiny wezmą co swoje była dokładnie zaplanowana. Nawet jeżeli samo przekazanie lądu przez Brytyjczyków, sposób w jaki przygotowano ceremonię, jej kultura itd. były szczytem dyplomacji, i chyba ostatnim tak pięknym pokazem odchodzenia starego porządku świata (warto dla porównania poczytać o innym brytyjskim galimatiasie, który ani trochę się nie udał: podziale Indii i Pakistanu) to z czego się tu cieszyć, komu mamy klaskać? W tamtym momencie głowa, która leżała od lat na szubienicy w końcu została uwolniona od ciała. I teraz będzie przyszywana do innego.

Co możemy z tym zrobić? Dosłownie nic, poza pamiętaniem. Nie powinniśmy się łudzić, że ktokolwiek coś zrobi mówiąc Chinom jak mają postępować. Wkroczenie na ich teren to już totalna abstrakcja. Więc będziemy to obserwować z daleka, dając się choć trochę uwieść grom i filmom, bo to nam jeszcze zostało. Bez kina nie wiedzielibyśmy przecież za bardzo czym w ogóle jest ten cały Hongkong. Może byśmy go kojarzyli jako mekkę interesów i wieżowców, w stylu Singapuru, ale nic poza tym. Czym byłoby to miasto w naszej świadomości bez pomnika Bruce’a Lee?
Szukając cyfrowej wersji Hongkongu pozostaje nam jednak tylko wycieczka do Sleeping Dogs. Produkcja odtworzyła najsłynniejsze elementy kina gangsterskiego z Hongkongu, doprawiając to mieszanką zabawy w stylu Yakuzy i GTA. Do dziś nie rozumiem czemu SD nie było megahitem, świetnie wyglądając i brzmiąc, mając na swej ścieżce dźwiękowej m.in. Bonobo i Cinematic Orchestrę. Przykład ten wciąż jest żywy i udowadnia, ile można wycisnąć z cyfrowego HK. Miasto-państwo poza Sleeping Dogs widoczne jest w wielu bijatykach gdzie stanowi jedną z plansz, albo ma postać pochodzącą z tego miejsca. Bywa też czasem elementem gier sportowych (jako arena), ale nadal to zawstydzająco mało. A jeżeli gdzieś je już widzimy to przeważnie w małej, skondensowanej formie nowelki rozgrywanej w rytm krwi i nabojów (vide Stranglehold). Gry zdecydowanie bardziej inspirują się stylistyką i kinem HK (choćby Kane & Lynch 2) niż przenoszą tam swoją akcję.

Na specjalne wspomnienie w obecnej sytuacji zasługuje jednak japońskie Hong Kong 97. Okropna strzelanina, jedna z najgorszych gier w historii, która upamiętnia tragiczny dla Hongkongu rok, w którym wyprowadzili się z niego Brytyjczycy. Studio Happysoft stworzyło tylko ten tytuł i trudno się dziwić… gra była tak fatalna, że sklepy nie chciały jej przyjmować. Do dziś trudno stwierdzić ile kopii się ukazało, ile trafiło do ludzi i co stało się zresztą nakładu. Zresztą nie napiszę o niej nic więcej niż to co lata temu udało się stworzyć/wykopać przez Angry Video Game Nerda:

W obliczu takiego dziedzictwa, wydaje mi się, że trzeba coś z tym Hongkongiem w grach wideo zrobić. Nie tylko cierpią w nim ludzie, którzy krok po kroku tracą wolność, których oddano w białych rękawiczkach w ręce Partii. Mimo całej miłości kultury Zachodu, przetrwało ono w grywalnej formie tylko w kilku produkcjach mniej lub bardziej zahaczających o ten temat. Mam nadzieję, że ambicje twórców i tematy jakie poruszamy w cyfrowym medium tak się rozhulają, że uwiecznimy w nim jeszcze kilka prawdziwych miejsc. Zobaczcie jak unikalne wydaje się teraz wejście na idealnie odwzorowaną Katedrę Notre-Dame w Assassin’s Creed Unity, jak duże wrażenie robi akropol w Odyssey, czy piramidy z Origins. Dodajmy twórcom odwagi, Niech nie boją się przedstawiać własnych wersji Londynu, Rzymu, Berlina, Madrytu – widzimy ich za mało. Jakby nie były tego godne, a to przecież nieprawda.

Jeżeli jednak jakieś miasto powinno mieć teraz priorytetowe traktowanie to niech to będzie Hongkong. Należy się to tamtejszym wolnym ludziom, ludziom sztuki i dorosłym już dzieciakom z całego świata, które kochają Shaolin Soccer i akcyjniaki z Chow Yun Fatem, dzięki którym z czasem sięgnęli po dzieła Wong Kar-Waia. Rolą nadrzędną gier jest oczywiście dostarczanie rozrywki, a nie utrzymywanie pamięci o pewnych miejscach, ale jeżeli Hongkong nie nadaje się idealnie do tego, by połączyć obie te rzeczy to już chyba nic się nie nadaje.

 

cascad