Jak skończyć 52 gry w roku? Ekhm

W Internecie istnieje od kilku lat nieoficjalny challenge na skończenie 52 gier w roku (czyli jednej gry tygodniowo). Ludzie wypisują swoje listy, dodają numerek do kolejnego skończonego tytułu i napędzają się w próbowaniu kolejnych. Weszły w to nawet osoby, które kiedyś twierdziły, że łapanie achievementów w ogóle ich nie interesuje… to imponujące ile potrafi zmienić optyka.

***

Pozytywny trend kończenia tytułów jak wszystkie plebiscyty ma dziurę, w którą trudno nie wpaść. Piję tu do kupowania produkcji bardziej z myślą o ich skończeniu niż spędzeniu czasu w fajny sposób. Potem krążą w sieci te pełne patosu listy czterdziestu średnich gier na sześć godzin, zamiast których można było np. raz a dobrze skończyć Personę 5 i przeżyć coś niezwykłego. Albo trzy Yakuzy, albo cokolwiek co jest tego naprawdę warte. Ogólnie sytuacja jest taka, że dla wielu How Long to Beat przebiło Metacritic w byciu głównym narzędziem dobierania gier (na szczęście oba portale są równie niedokładne).
***
Ja także dokładam coś od siebie do tego procederu zapisując skończone gry (i książki) w swoim bullet journal. Nie puszczam tego jednak w sieć, żeby nie wywierać na sobie dodatkowej presji – zrobię to raczej dopiero w styczniu, podsumowując rok. Kończenie gier jest szalenie ważne gdy chce się je dobrze poznać, rozmawiać o nich swobodnie i zwyczajnie doświadczać tego medium. Ludzie uwielbiają rozmawiać o trailerach i o swoich niedokończonych doświadczeniach, o setkach godzin spędzonych na deathmatchach. Znalezienie w Internecie kogoś z kim można dyskutować bardziej „holistycznie”, z perspektywy ludzi mających na koncie najważniejsze produkcje, jest coraz trudniejsze. Przecież finały GTA się nie liczą, w Wiedźminie 3 każdy dostał montaż podsumowujący różne decyzje, gry Ubisoftu nie potrafią się kończyć, większość trendujących gier nie jest w stanie wybrzmieć… W efekcie z AAA „do pogadania” zostaje chyba tylko The Last of Us, co jest wynikiem średnim. Trend polegający na próbie skończenia 52 tytułów w roku wcale tego nie zmienia, bo w większości są to i tak krótkie indyki do nabicia licznika. Nawet gdy są okej, to ile z nich w nas zostaje?

***

Dla jasności, jedyną postawą jaką chcę tu uszczypnąć jest dobór samych gier. Kończenie wielu tytułów jest super – a zwłaszcza gdy prowadzi do tego, że można potem ze wszystkimi rozmawiać o tym jaki był finał ostatniej Yakuzy, Niera, Final Fantasy, RDR2, MGS-ów, czy The Friends of Ringo Ishikawa, czy innych gier, których zakończenia coś robią. Próbowanie wielu gier też jest wybitnie dobrą cechą. Goniący za kolejnym odhaczonym tytułem zaczynają jednak zbyt rzadko próbować gier większych, na więcej godzin, lub bardziej wymagających. Nagle zaczynają one stopować postęp na liście. Często nawet podświadomie po nie, nie sięgamy.

Rozumiem, że doba nie jest z gumy i czas potrzebny na ukończenie jakiegoś tytułu może być kryterium według którego dokonuje się zakupu (każde kryterium jest zresztą dobre). Po prostu sięgnięcie po większy tytuł wciąż się opłaca. Wciąż warto. Wielkie studia przeważnie tworzą teraz molochy online, które są odrzucające, jednak nadal powstają gry potrafiące się przed tym obronić i zakończyć po bożemu. Niebawem ta generacja wyzionie ducha i naprawdę chcecie wchodzić w czas panowania PS5 i NeXtboksa bez zaliczenia Final Fantasy XV, Nier Automata, Bloodborne, czy Spider-Mana tylko dlatego, że zajmują 30 godzin? Jeżeli komuś lepiej z tym, że nabija sobie licznik do 52 gier w roku produkcjami Telltale, jakimiś cudami w stylu Detroit czy indyczkami a’la Crossing Souls to oczywiście jego sprawa. Jeżeli mogę jednak coś zasugerować to zdecydowanie polecałbym wbijanie licznika przy ciekawszych i jeszcze krótszych rzeczach. W cyfrowej dystrybucji jest cała tona reedycji chodzonych bijatyk, które można skończyć ze znajomym na wspólnym posiedzeniu w 2-3 godzinki, są króciutkie intensywne strzelaniny FPP, o których nikt nie słyszał i oczywiście Visual Novelki (choć tu można się wkopać, bo jest też wiele bardzo długich), którymi w miesiąc możecie nabić spokojnie dwadzieścia tytułów na liście i potem ze spokojem oddać się dużym, „dostojnym” grom.
***

Przy umiejętnym doborze 52 gry w rok to żaden wynik, więc naprawdę nie ma potrzeby by się na to spinać. W Sylwestra nie dostaniemy żadnego medalu, fajerwerki nie ułożą się na niebie w nasze imię. Na samym końcu liczy się i tak nie ile gier się skończyło tylko o ilu można porozmawiać. Ile pamięta się jeszcze rok, dwa, osiem po ujrzeniu ostatniej planszy. Szkoda tylko, że w życiu nic nie jest proste, bo paradoksalnie dopiero po ograniu setek tytułów można dobrze odróżnić te, które warto pamiętać od tych drugich.

Ale to już problemy przesadnie zaangażowanych, zbyt często płaczących w środku. Jak ja. I pewnie jak Ty, skoro tu jesteś. Mam nadzieję, że wszyscy dojdziemy do zakończeń tysięcy kolejnych gier.

cascad