Wsiądź do pociągu do Inaby – Persona 4 ciągle żywa

Wczoraj po wielu potyczkach słownych (przeprowadzałem je od dawna sam ze sobą) zdecydowałem się znów przejść Personę 4: Golden. W sytuacji, w której rynek gier jest tak przepełniony trudno zdobyć się na ponowne ukończenie 80-godzinnego RPG-a. Mimo to seria Persona nie pozwala tak po prostu o sobie zapomnieć. To nie są tytuły, które po ujrzeniu napisów końcowych odhaczamy w głowie i sięgamy po następny. Działają zbyt mocno, mają zbyt piękną muzykę, za dobrze napisane postaci. Są po prostu inspirujące.

Obcując tyle czasu z tak dobrze zrobioną robotą ma się po prostu mętlik w głowie. Jako osoba pisząca, regularnie wystukująca tysiące znaków do edytora tekstu czuję się bardzo mały przy fabule pokroju Persony 4, ale i biorę z niej dużo siły. A tego – chyba każdemu – teraz potrzeba. Od kilku miesięcy nie widziałem zresztą w grach historii, która mogłaby stać się nowym dużym punktem odniesienia. To znaczy od premiery Hellblade

Dlatego odnalazłem Vitę, potem ładowarkę (to było trudniejsze) i po ożywieniu tej wspaniałej konstrukcji wsiadłem do pociągu, który zatrzymał się na stacji w Inabie. Tam czekał na mnie wujek Dojima, który przez rok zapewni mi opiekę.

To przeniesienie się do innej rzeczywistości, poznanie nowych przyjaciół i wplątanie się w historię tajemniczych morderstw pokazuje jak mało gier robi użytek z narzędzia jakim jest zwyczajne władowanie bohaterów do pociągu. Oczywiście nie jest to zabieg pasujący do średniowiecznych RPG-ów, czy też do zwięzłych strzelanin FPP jednak tam gdzie pojawia się pociąg, gry dziwnie nabierają charakteru. Nie będę się tu nawet odnosił do Final Fantasy VII, które wykorzystuje ten motyw po prostu najpiękniej, ale choćby do Final Fantasy XV. W nim pociąg pojawia się w bardzo nieoczywistym miejscu i zmusza nas do przemyślenia kilku palących kwestii. Zmienia on ton całej gry. Mamy też słynny pociąg z Uncharted 2, serię Densha de Go, pociągi kojarzą się z cyklem Professor Layton. Nie chcę wyjść na jednego z tych typów, którzy podniecają się pracą maszynisty i studiują rozwój brytyjskiej kolei, po prostu uważam, że jest to wyjątkowy środek transportu, który można wykorzystać w grach stawiających na fabułę i bardziej „obyczajowy” klimat. Pociągiem przecież jeździmy na wakacje, jeździmy z paczką znajomych w góry czy nad morze, na koncerty, na zloty, na konwenty, jeździmy długie godziny, możemy w nich spać i się upić. Tyle pozytywnych wspomnień i dobrych chwil, a w cyfrowych światach wcale się z tego nie korzysta, choćby na chwilkę. Tak jak w Personie 4, która po prostu „dostarcza” nas w ten sposób do małego miasteczka.

***

Sednem mojego powrotu do Persony 4 jest przede wszystkim chęć mocniejszego przeżycia rozkręcającej się wiosny. A właśnie Persona (3,4,5) to seria, w której mamy fantastyczny klimat licealnych przyjaźni i małomiasteczkowych problemów. Jestem wielkim fanem sezonowości, cyklu natury przeżywanego przez ludzi. Nie przeszkadzają mi komercyjne elementy walentynkowych serc, wielkanocnych pisklaków czy świątecznych bałwanków – dzięki nim dni się od siebie różnią, można przeżyć codzienność w inny sposób. Uwielbiam kiedy polskie miasta mają festiwale rzeźb lodowych, festiwale światła, puszczania lampionów, parady, kiedy dzieciaki na wzór tych z USA chodzą po domach w poszukiwaniu cukierków… od zawsze zazdrościłem Japonii tego, że mają tak rozkręconą kulturę dóbr regionalnych i matsuri pozwalających zniekształcać rzeczywistość w kolorowy sposób. Persona to jedna z tych serii, które potrafią zabawić się upływającym w grze czasem, zamiast udawać że takiego konceptu w ogóle nie ma (co totalnie ignoruje praktycznie każdy sandbox) i nagradzać gracza niespodziankami za samo to, że chce po raz kolejny odwiedzić jakieś miejsce.

 

Dlatego ktoś taki jak ja zawsze będzie czuł pociąg do Persony. Skoro aktualnie podpatruję w NHK World jak i gdzie kwitną wiśnie (sakura), wieczorami czytam kolejną książkę Murakamiego (mój czytelniczy comfort food) i regularnie podczas pisania puszczam sobie Nujabesa to chyba nie ma lepszej gry po jaką mógłbym teraz sięgnąć. Tym bardziej, że inne aktualne propozycje albo są nastawione na kooperację, albo definiują się poprzez brutalność… ale też nie za bardzo, żeby nikt ich palcem nie wytykał jak The Last of Us 2.

 

To ja jednak wolę poczekać na TLOU2, ale to kwestia na inny felieton. Teraz muszę wejść do dungeona wewnątrz telewizora.