Life is Strange – recenzja

Interaktywne opowieści stojące na rozdrożu między przygodówkami point’n’click i visual novel zdobyły tak dużą popularność, dzięki sukcesom studia Telltale, że kolejne studia próbują wejść w tę grząską niszę. Dontnod zanurkowało w niej zwycięsko, dzięki dwóm nastolatkom -Max i Chloe – szukającym pewnej zaginionej dziewczyny.

Life is Strange i dziwny jest ten świat


Małe, nadmorskie Arcadia Bay to piękna miejscowość żyjąca swoimi małomiasteczkowymi problemami. Tutejsze liceum z internatem słynie z bardzo dobrych lekcji fotografii, wokół których kręci się szkolne życie Max Caufield chodzącej wszędzie ze swoim polaroidem. Sielanka widoczna z zewnątrz przetkana jest wieloma codziennymi problemami: zaginięciami, uzbrojonym dilerem krążącym po mieście, maniakalnym szefem szkolnej ochrony, dziewczyną z religijnej mniejszości, która padła ofiarą szkolnych prześladowań itd. Proza życia. Do problemów zwykłych licealistów dochodzi jeszcze kwestia sławnego-niesławnego klubu Vortex, skupiającego najbogatsze i najpodlejsze dzieciaki z okolicy. Ach, jest jeszcze Nathan Prescott, syn bogatego przedsiębiorcy trzymającego w garści całe miasto. Wszystkie warunki do budowy dramatu i mnożenia nastoletnich nieszczęść są zatem spełnione. I wtedy wchodzimy my – w koszulce z sarenką i z torbą na ramieniu.

 

W takim środowisku przeżyjemy tydzień w skórze niepewnej siebie Max, o mocno hipsterskich upodobaniach. Po latach odżywa jej znajomość z przyjaciółką z dzieciństwa, Chloe która niczego w tym mieście nie lubi, nie potrafi się odnaleźć, ma tatuaże, niebieskie włosy i wciąż kłóci się z ojczymem. Dwie typowe nastolatki wpadają w spiralę niesamowitych zdarzeń gdy Max odkrywa w sobie umiejętność cofania czasu, dzięki której ratuje życie starej przyjaciółki.

Smutny indie rock i zachody słońca

W Life is Strange poruszamy się po raczej dużym, porównując z innymi tego typu przygodówkami, terenie – na którym możemy przegapić bardzo dużo opcjonalnych rzeczy. Aparat Max jest zawsze gotowy do strzelenia nowych zdjęć, a ludzie których mijamy potrafią zdradzić szczegóły, które pomogą rozwiązać nam zagadkę zagubionej Rachel (ukochanej Chloe, którą możemy jako Max pocałować, nie robiąc sobie nic z podrywającego nas chłopaka). Od schematyczności wypełniającej wszystkie gry Telltale produkcja Dontnod uchroniła się dzięki możliwości cofania czasu tuż po ważnym dla fabuły wyborze fabularnym, po mniej ważnym też… i tak np. powiemy coś wrednego dziewczynie której nie lubimy, by nacieszyć się jej zmieszaną miną, a chwilę potem cofniemy czas by dokonać wyboru, na którym więcej zyskamy. Oczywiście nie każdy wybór daje natychmiastowe rezultaty i nie zawsze to co uznajemy za słuszne wychodzi nam na dobre. Dla przygodówek opartych o fabularne wybory jest to prawdziwy zastrzyk świeżości, bo możemy sprawdzić co się stanie po wybraniu każdej kwestii nim wybierzemy tę, która nam odpowiada – bez ładowania stanu gry, przechodzenia jej od nowa itd.

Plusów jest zresztą więcej, choć największym jest to, że gra prezentuje świat współczesny – z nastolatkami wysyłającymi sobie smsy, chodzeniem bez celu po szkole i podziałem dzieciaków na bardziej i mniej popularne. Tuż obok są też dorośli, którzy zaczynają traktować poważniej coraz to starszą młodzież. Buduje to ładny, obyczajowy obraz przypominający filmy wyświetlane na festiwalu Sundance. Brakuje takich klimatów w grach i na pewno działa to mocno na korzyść Life is Strange. Poza tym ta pięcioepizodowa przygodowa bardzo dobrze się zaczyna i rozwija. Od pewnego momentu miałem jednak problem ze zrozumieniem działania kilku postaci. Nałożył się na to podniesiony do absurdu wzrost mocy Max i wydłużony na siłę ostatni epizod. Nie będę zdradzał konkretnych rozwiązań fabularnych, ale poczułem się wyraźnie zawiedziony tym jak druga połowa gry odbiega od pierwszej, wyraźnie lepiej dopracowanej. W chwili w której podróże w czasie wchodzą na wysokie obroty, a dookoła grupy dzieciaków nagle ujawnia się za dużo makabrycznych odkryć… wszystko traci polot. Idzie utartym szlakiem i zbacza z drogi bycia nowym Donnie Darko, by stać się kolejną nastolatkową kliszą. Na pewno dobrze zrobioną i dającą się lubić, ale mam przeczucie, że to co miało być wielkim zaskoczeniem tylko podcięło skrzydła całej grze.

Odpalając Life is Strange na pewno znajdziecie w niej dużo elementów, które polubicie. Pojawi się dobra muzyka, zabawa w cofanie czasu przy dialogach jest odprężająca, a projekty lokacji i widoki to czyste małomiasteczkowe piękno. To, że nie udało się nim wypełnić całej gry i twórcy nie skupili się w całości na tym co im naprawdę wychodziło (rozpisanie konfliktów wewnątrz rodzin) zaszkodziło projektowi. Na szczęście nie na tyle, by nie był warty waszej uwagi przez te kilka godzin prowadzących do finału. Nie jest łatwo o dobre tytuły w podobnej stylistyce, więc przymknijcie oczy na kilka spraw i cieszcie się duetem niezręczna Max & wybuchowa Chloe.

 

Ocena: 4/7

O systemie oceniania

Podsumowanie: Life is Strange to film o nastolatce – jej zbyt dorosłych problemach, nadnaturalnej mocy i niezręczności – który powinniście obejrzeć jeżeli lubicie stylistykę małych miasteczek.